Bez podwyżki nic się nie ruszy. To jest jednak pierwszy krok, który trzeba wykonać. Bez niego nie uda się przekonać nikogo, że cokolwiek można zmienić na lepsze. Pensje nauczycielskie już od dawna szorują po dnie, są niewiele wyższe od minimalnej krajowej. Podniesienie tych pensji to jest konieczność, ale nie w zamian za podniesienie pensum. Od 30-proc. podwyżki można zacząć zmiany w edukacji.
Z Robertem Górniakiem, założycielem serwisu Dealerzy Wiedzy, nauczycielem oraz wicedyrektorem w Zespole Szkół Prywatnych „Twoja Przyszłość” w Sosnowcu, rozmawia Katarzyna Piotrowiak
3 tys. nauczycieli wzięło udział w przygotowanej przez Pana ankiecie, której celem było wykazanie obecnego poziomu obciążenia godzinami dydaktycznymi. Jej wyniki zostały opublikowane w Serwisie Dealerzy Wiedzy. Niektóre odpowiedzi mogą szokować: biolog – 80 godzin, informatyk – 72, matematyk – 72, anglista – 59, fizyk – 58, nauczyciel przedmiotów zawodowych – 53.
– Te trzy pierwsze liczby między 70 a 80 to najwyższe i najbardziej ekstremalne wskazania tygodniowe, jakie otrzymałem od kilku nauczycieli. Nie są więc za bardzo reprezentatywne przy zliczaniu średniej, do tego pojawiły się w ankiecie bez dodatkowego komentarza. Trend jest jednak wybitnie wysoki.
Zgromadziłem np. bardzo pokaźną liczbę informacji i danych od nauczycieli, którzy pracują ponad 50 godzin w tygodniu. Z całą pewnością można wykazać, że są to wyłącznie tylko zajęcia dydaktyczne.
We wnioskach napisał Pan, że nauczyciele, którzy wzięli udział w ankiecie, wypracowują średnio 29,47 godzin tygodniowo przy tablicy.
– Zgadza się. Zdecydowana większość tych wpisów w sposób bardzo rzetelny oddaje tydzień pracy nauczyciela w ramach różnych przedmiotów. Do tego okazało się, że jedynie 5-10 proc. nauczycieli, którzy wypełnili ankietę, deklaruje, że pracuje ustawowych 18 godzin. Nawet jeśli podwyższymy poprzeczkę do 20 godzin dydaktycznych w tygodniu, to okazuje się, że na 3 tys. odpowiedzi jest zaledwie 180 takich osób. Zaskakujące jak niewielka jest to grupa.
Zdecydowana większość badanych przeze mnie nauczycieli była jednak bardzo obciążona lekcjami. Do granic możliwości.
To wynika nie tylko z ankiety, ale również z analizy ogłoszeń o pracę według stanu na 31 października br., gdzie wykazał Pan ponad 8,4 tys. wakatów. Są więc narzędzia, dzięki którym można wykazać te zależności.
– Ja bym nawet powiedział, że dzięki takiemu „upychaniu godzin” bardzo dobrze widać, że to jest tylko… 8,4 tys. wakatów, bo tysiące nauczycieli mają po 30 godzin tygodniowo zamiast 18-godzinnego pensum. Zakładam więc, że nie było kim obsadzić kilkunastu tysięcy godzin albo ok. 1 tys. etatów. Powagi tej sprawie dodaje fakt, że już na grupie 3 tys. nauczycieli udało się wykazać, że upychanie godzin to już stały trend.
Kto wypełniał ankietę?
– Osoby przeciążone, te, do których udało nam się trafić poprzez media społecznościowe. Ci nauczyciele, tak jak wielu innych, zdecydowali się wziąć godziny w czasach gigantycznego deficytu chętnych do pracy w tym zawodzie.
„Dopiero listopad, a jestem wykończona psychiczne i fizycznie”, „To za dużo, liczba (godzin – przyp. red.) przekłada się negatywnie na jakość lekcji” – to cytaty z tych ankiet. Wynika z nich, że nauczyciele doskonale zdają sobie sprawę, że to się może przekładać na jakość nauczania.
– Liczba takich wpisów przekroczyła setkę. Nauczyciele doskonale zdają sobie z tego sprawę, ale przy takim obciążeniu i braku czasu na reset nie mają na to wpływu. Problem wynikający z przemęczenia przewija się non stop. Ale przewija się też, że muszą wziąć tyle godzin, bo dyrektor ich do tego przymusza, bo w szkole nie ma kto pracować albo wyłącznie dlatego, że przy mniejszej liczbie godzin nie są w stanie utrzymać siebie i swoich rodzin.
Muszę zarobić na kredyt, muszę zarobić na utrzymanie dzieci, muszę mieć na życie od pierwszego do pierwszego – piszą nauczyciele. To nie jest tak, że biorą tyle godzin, bo aż taką pasję mają…
Trudno jest mówić o pasji przy takiej liczbie godzin…
– O pasji można mówić przy 20-25 godzinach, potem zaczyna się ogromne przeciążenie i związane z tym perturbacje, także zdrowotne. Nie da się tak pracować w dłuższej perspektywie, bo nie można zagwarantować porządnej jakości. Trzeba mieć czas na regenerację sił, robienie czegoś innego, nawet w szkole. Bo nie może być tak, że praca przy tablicy wypełnia wszystkie minuty.
Sytuację obserwuje Pan od ponad roku. Przypomnijmy, że zaczęło się to w okresie pierwszego największego tąpnięcia kadrowego w szkołach, czyli na przełomie sierpnia i września ub.r. Wtedy minister edukacji powiedział, że te tysiące wakatów to normalny ruch kadrowy. Minął rok. Obecnie mówi się o porządkach po Przemysławie Czarnku i jego poprzednikach. Czy podwyżka pensji nauczycielskich sprawi, że problem zniknie?
– Bez podwyżki nic się nie ruszy. To jest jednak pierwszy krok, który trzeba wykonać. Bez niego nie uda się przekonać nikogo, że cokolwiek można zmienić na lepsze. Pensje nauczycielskie już od dawna szorują po dnie, są niewiele wyższe od minimalnej krajowej. Podniesienie tych pensji to jest konieczność, ale nie w zamian za podniesienie pensum. Od 30-proc. podwyżki można zacząć zmiany w edukacji.
Politycy nie mogą odłożyć tej kwestii na półkę?
– Absolutnie nie mogą. Dopiero od tego momentu będzie można zacząć zmieniać edukację, nauczycieli przekonywać do pozostania w szkołach, a czasami nawet do wzięcia większej liczby godzin. Przyzwoite pieniądze zmienią więcej, niż się może wydawać. Pozwolą także na zachęcenie studentów do pracy w szkołach i odmłodzenie kadr.
Nauczycieli nie będzie można pominąć nawet w sytuacji napiętych finansów państwa?
– Pominięcie nauczycieli spowoduje, że ten stan będzie się pogłębiał. Od dwóch lat obserwujemy, że sytuacja kadrowa się pogarsza. Już nie z roku na rok, ale z miesiąca na miesiąc. Przeciąganie takiego stanu do końca tego roku szkolnego i utrzymywanie nauczycieli w niepewności, w sytuacji gdy dziury kadrowe udało się załatać nadludzkim wysiłkiem, może spowodować, że ci nauczyciele zaczną chorować, pójdą na urlopy zdrowotne, odejdą ze szkół. A przyszły rok zaczniemy z jeszcze mniejszą liczbą nauczycieli. To nam ciągle grozi.
Co, oprócz podwyższenia pensji, należy pilnie zrobić, żeby uniknąć kadrowej katastrofy?
– W drugim kroku przede wszystkim pomyśleć o warunkach pracy i organizacji zajęć. W klasie 30-osobowej nie można dobrze uczyć. Zmniejszenie liczebności klas i zatrudnienie większej liczby nauczycieli pociągnie za sobą zmiany jakościowe, uporządkuje kadry. W ślad za tym będzie można pomyśleć o odbudowie prestiżu zawodu nauczyciela i zmianach instytucjonalnych.
Nie może być tak, że taki czy inny kurator oświaty wyraża się o nauczycielach w niepochlebny sposób tylko dlatego, że są tacy, którzy mają odwagę realizować wizje, które nie są po myśli politycznej ministra.
Dyrektor nie może się bać organizowania zajęć dodatkowych dla uczniów z udziałem osób i organizacji spoza szkoły. Nie ma się co dziwić, że takie stawianie sprawy skutecznie zniechęciło wielu z nas do jakichkolwiek działań.
(…)
Utrzymuje Pan kontakty z wieloma nauczycielami, także z tymi, którzy odeszli z oświaty. Czy ktoś z nich może wrócić do pracy w szkole?
– Gdyby zacząć pytać, to w odpowiedzi moglibyśmy usłyszeć pytanie: do jakich warunków mieliby wrócić. Praca w klasach 30-osobowych i groszowe wypłaty kusić na pewno nie będą. W tej sytuacji już tylko przyzwoitsze wynagrodzenie może zmienić sytuację na tyle, że jedni nie będą myśleć o odejściu, a ci, którzy już się zdecydowali na ten krok właśnie z tych powodów, być może pomyślą o powrocie. Mam też nadzieję, że zmiana sytuacji politycznej spowoduje, że nauczyciele, którzy jeszcze się nie zniechęcili, po prostu zostaną. Powiedzą OK, dam kredyt zaufania na tych kilka miesięcy albo do końca czerwca. Ale zmiana musi być odczuwalna.
Podwyżka na początek, bo to każdy nauczyciel odczuje od razu, potem zmiana, która zlikwiduje coś, co ciążyło albo na prestiżu, albo na komforcie pracy. Może wystarczy wycofanie się z rygorystycznych działań nadzoru pedagogicznego.
A więc to będzie krótkoterminowy kredyt zaufania?
– Po tylu latach pracy w tak fatalnych warunkach to na pewno będzie to krótkoterminowy kredyt. Będzie on zależał od tego, czy dane obietnice będą wdrażane.
Dziękuję za rozmowę.
Przedstawiamy fragmenty wywiadu opublikowanego w GN nr 46-47 z 15-22 listopada br. Całość w wydaniu drukowanym i elektronicznym – https://e.glos.pl